sobota, 25 kwietnia 2020

Henryk Sienkiewicz - W pustyni i w puszczy - rozdziały 43-45

Henryk Sienkiewicz  
W pustyni i w puszczy 


ROZDZIAŁ XLIII

Karawana ruszyła następnego dnia o świcie. Młody Murzyn był wesół, mała despotka łagodna i posłuszna w dalszym ciągu, a Staś pełen energii i nadziei. Szło z nimi stu Samburów i stu Wa-himów — czterdziestu z tych ostatnich zbrojnych w remingtony, z których jako tako umieli strzelać. Biały wódz, który ich w tym ćwiczył przez trzy tygodnie, wiedział wprawdzie, że w danym razie narobią daleko więcej hałasu niż szkody, ale myślał, że w spotkaniach z dzikimi hałas odgrywa nie mniejszą rolę od kuli, i rad był ze swej gwardii. Wzięto wielkie zapasy manioku, placków wypieczonych z wielkich i tłustych białych mrówek wysuszonych starannie i zmielonych na mąkę oraz moc wędzonego mięsa. Z karawaną ruszyło kilkanaście kobiet, które niosły rozmaite dobre rzeczy dla Nel i worki ze skór antylop na wodę. Staś z wysokości grzbietu Kinga pilnował porządku, wydawał rozkazy — może nie tyle dlatego, że były potrzebne, ile z tego powodu, że upajała go rola wodza — i z dumą spoglądał na swoją małą armię.

„Gdybym chciał — mówił sobie — to mógłbym tu zostać królem nad wszystkimi ludami Doko — tak jak Beniowski na Madagaskarze!”

I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby nie dobrze było wrócić tu kiedy, podbić wielki obszar kraju, ucywilizować Murzynów, założyć w tych stronach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czarnych wyćwiczonych zastępów do starej. Ponieważ czuł jednak, że jest w tej myśli coś śmiesznego, i ponieważ wątpił, czy ojciec dałby mu pozwolenie na odegranie roli Aleksandra Macedońskiego w Afryce, przeto nie zwierzył się ze swymi planami Nel, która była jedyną zapewne w świecie osobą gotową im przyklasnąć.

A przy tym przed podbojem tych okolic Afryki należało się przede wszystkim z nich wydostać; więc zajął się bliższymi sprawami. Karawana rozciągnęła się długim sznurem. Staś siedząc na karku Kinga postanowił jechać na jej końcu, aby mieć wszystko i wszystkich przed oczyma.

Owóż gdy ludzie przechodzili jeden za drugim koło niego, spostrzegł nie bez zdziwienia, że dwaj czarownicy, M'Kunje i M'Pua, ci sami, którzy dostali wnyki od Kalego, należą do karawany i z pakunkami na głowach ruszają wraz z innymi w drogę.

Więc zatrzymał ich i zapytał:

— Kto wam kazał iść?

— Król — odpowiedzieli obaj kłaniając się pokornie.

Ale pod pokrywką pokory oczy ich połyskiwały tak dziko, a w twarzach odbijała się taka złość, że Staś w pierwszej chwili chciał ich odpędzić i jeśli tego nie uczynił, to jedynie z tego powodu, by nie podkopywać powagi Kalego.

Jednakże przywołał go natychmiast.

— Czy to ty — zapytał — kazałeś czarownikom iść z nami?

— Kali kazać, albowiem Kali jest mądry.

— Więc pytam jeszcze raz, dlaczego twoja mądrość nie pozostawiła ich w domu?

— Bo gdyby MKunje i M'Pua zostawić, wówczas obaj namawiać by Wa-himów, żeby Wa-himowie zabić Kalego po powrocie, ale jeśli oni iść z nami, Kali na nich patrzeć i pilnować.

Staś pomyślał chwilę i rzekł:

— Może masz słuszność, jednakże zwracaj na nich dzień i noc pilną uwagę, gdyż źle im patrzy z oczu.

— Kali mieć bambus — odpowiedział młody Murzyn.

Karawana ruszyła. Staś w ostatniej chwili rozkazał, by zbrojna w remingtony gwardia zamykała pochód, gdyż byli to ludzie upatrzeni przez niego, wybrani i najpewniejsi. Podczas ćwiczeń z bronią, które trwały dość długo, przywiązali się w pewnym stopniu do swego młodego wodza, a zarazem, jako najbliżsi jego dostojnej osoby, uważali się za coś lepszego od innych. Obecnie mieli czuwać nad całą karawaną i chwytać tych, którym by przyszła chętka drapnąć. Było do przewidzenia, że gdy rozpoczną się trudy i niebezpieczeństwa, nie zbraknie także i zbiegów.

Ale pierwszego dnia wszystko szło jak najlepiej. Murzyni z ciężarami na głowach, każdy zbrojny we włócznię i kilka pomniejszych dzirytów, czyli tak zwanych asagai, rozciągnęli się długim wężem wśród dżungli. Przez czas jakiś posuwali się południowym brzegiem jeziora po płaszczyźnie, ale ponieważ jezioro otaczały ze wszystkich stron wyniosłe szczyty, więc gdy skręcili ku wschodowi, trzeba się było piąć pod górę. Starzy Samburowie, którzy znali te strony, twierdzili, że karawana będzie musiała przejść przez wysokie przełęcze między górami, które zwali Kullal i Inro, po czym wejdzie do krainy Ebene leżącej na południe od Borani. Staś rozumiał, że nie można iść wprost na wschód, pamiętał bowiem, że Mombassa leży o kilka stopni za równikiem, a zatem znacznie od tego nieznanego jeziora na południe. Posiadając kilka kompasów po Lindem, nie obawiał się jednak zmylić właściwej drogi.

Pierwszy nocleg wypadł im na lesistej wyżynie. Wraz z nastaniem ciemności zapłonęło kilkadziesiąt ognisk, przy których Murzyni piekli suszone mięso i jedli ciasto z korzeni manioku wybierając je z naczyń palcami. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia rozpowiadali sobie, dokąd ich bwana kubwa prowadzi i co za to od niego dostaną. Niektórzy śpiewali siedząc w kucki i grzebiąc w ogniu, wszyscy zaś gadali tak długo i tak głośno, że Staś musiał w końcu nakazać milczenie, by Nel mogła spać.

Noc była bardzo chłodna, ale nazajutrz, gdy pierwsze promienie słońca rozświeciły okolicę, powietrze ociepliło się natychmiast. O wschodzie słońca mali podróżnicy ujrzeli dziwne widowisko. Zbliżali się właśnie do jeziorka rozległego na dwa kilometry, a raczej do wielkiej kałuży utworzonej przez dżdże w kotlinie górskiej, gdy nagle Staś, siedząc wraz z dziewczynką na Kingu i rozglądając się przez lunetę po okolicy, zawołał:

— Patrz, Nel, słonie idą do wody.

Jakoż na odległość pół kilometra widać było stadko złożone z pięciu sztuk zbliżających się z wolna jedna za drugą do jeziorka.

— To jakieś dziwne słonie — rzekł Staś przypatrując się im ciągle z wielką uwagą. — Są mniejsze od Kinga, uszy mają także daleko mniejsze i wcale nie widzę kłów.

Tymczasem słonie weszły do wody, lecz nie zatrzymały się na brzegu, jak to czynił zwykle King, i nie poczęły się polewać trąbami, ale idąc wciąż naprzód, zanurzały się coraz głębiej, tak że w końcu tylko ich czarne grzbiety wystawały nad wodą, na podobieństwo złomów skalnych.

— Co to jest? Nurkują! — zawołał Staś.

Karawana zbliżyła się znacznie do brzegu, a wreszcie stanęła tuż nad nim. Staś zatrzymał ją i począł spoglądać z nadzwyczajnym zdumieniem to na Nel, to na jezioro.

Słoni nie było już prawie widać, tylko na gładkiej szybie wodnej można było nawet gołym okiem odróżnić pięć jakby okrągłych czerwonych kwiatów wystających nad powierzchnią i kołyszących się lekkim ruchem.

— One stoją na dnie, a to końce trąb — ozwał się Staś nie wierząc własnym oczom.

Po czym zawołał na Kalego:

— Kali! widziałeś?

— Tak, panie, Kali widzieć, to są słonie wodne — odpowiedział spokojnie młody Murzyn.

— Słonie wodne?

— Kali widzieć je nieraz.

— I one żyją w wodzie?

— W nocy wychodzić w dżunglę i paść się, a w dzień mieszkać w jeziorze, tak jak kiboko (hipopotamy). One wyjść dopiero po zachodzie słońca.

Staś długo nie mógł ochłonąć ze zdziwienia i gdyby nie to, że pilno było mu w drogę, byłby zatrzymał karawanę aż do wieczora, by lepiej przypatrzeć się osobliwym zwierzętom. Ale przyszło mu do głowy, że słonie mogą wynurzyć się po przeciwnej stronie jeziora, a choćby wyszły gdzie bliżej, trudno będzie przyjrzeć się im po ciemku dokładniej.

Dał więc znak do odjazdu, ale po drodze mówił do Nel:

— No! widzieliśmy coś takiego, czego nie widziały nigdy oczy żadnego Europejczyka. I wiesz, co myślę — że jeśli dojdziemy szczęśliwie do oceanu, to nikt nam nie uwierzy, gdy powiem, że są w Afryce słonie wodne.

— A gdybyś jednego z nich złapał i zabrał z nami do oceanu? — rzekła Nel, przekonana jak zawsze, że Staś wszystko potrafi.




ROZDZIAŁ XLIV

Po dziesięciu dniach drogi karawana przeszła wreszcie przełęcze górskie i weszła w kraj odmienny. Była to obszerna równina, gdzieniegdzie tylko powyginana w niewielkie wzgórza, ale przeważnie płaska. Roślinność zmieniła się zupełnie. Nie było wielkich drzew wznoszących się pojedynczo lub po kilka nad falującą powierzchnią wysokich traw. Gdzieniegdzie tylko sterczały w znacznym od siebie oddaleniu akacje wydające gumę, o pniach barwy koralowej lub parasolowate, ale o uliścieniu rzadkim i dającym mało cienia. Między kopcami termitów strzelała tu i ówdzie w górę euforbia, z gałęziami podobnymi do ramion świecznika. Pod niebem unosiły się sępy, a niżej przelatywały z akacji na akację ptaki z rodzaju kruków, upierzone czarno i biało. Trawy były żółte i w kłosach, jak dojrzałe żyto. A jednakże ta sucha dżungla dostarczała widocznie obficie żywności dla wielkiej ilości zwierząt, albowiem kilka razy na dzień podróżnicy spotykali znaczne stada antylop gnu, bubalów i szczególnie zebr. Upały na otwartej i bezdrzewnej płaszczyźnie uczyniły się nieznośne. Niebo było bez chmur, dni znojne, a noce niewiele przynosiły wypoczynku.

Podróż stawała się z każdym dniem uciążliwsza. W wioskach, na które natrafiała karawana, dzika niezmiernie ludność przyjmowała ją ze strachem, ale przeważnie niechętnie, i gdyby nie znaczna ilość zbrojnych pagazich, a również gdyby nie widok białych twarzy, Kinga i Saby, podróżnikom groziłoby wielkie niebezpieczeństwo.

Staś zdołał za pomocą Kalego dowiedzieć się, że dalej wcale nie ma wiosek i że kraj jest bezwodny. Trudno temu było uwierzyć, bo liczne stada, które spotykano, musiały gdzieś pić. Jednakże opowiadania o pustyni, w której nie ma ani rzek, ani kałuży, przestraszyły Murzynów i rozpoczęło się zbiegostwo. Pierwsi dali przykład M'Kunje i M'Pua. Na szczęście wcześnie dostrzeżono ucieczkę i konny pościg schwytał ich jeszcze niedaleko obozu, a gdy ich przyprowadzono, Kali przedstawił im za pomocą bambusa całą niewłaściwość ich postępku. Staś zebrawszy wszystkich pagazich miał do nich przemowę, którą młody Murzyn tłumaczył na język miejscowy. Korzystając z tego, że na poprzednim postoju lwy ryczały całą noc naokół obozu, Staś starał się przekonać swych ludzi, że kto ucieknie, ten niechybnie stanie się ich łupem, a gdyby nawet nocował na akacjach, to znajdzie tam straszliwsze jeszcze wobo. Mówił następnie, że gdzie żyją antylopy, tam musi być i woda, jeśli zaś w dalszej drodze trafią na okolice wody pozbawione, to można przecie nabrać jej na dwa i trzy dni w worki uszyte ze skór antylop. Murzyni słuchając jego słów powtarzali co chwila jedni drugim: „O matko, jakaż to prawda!”, ale następnej nocy zbiegło pięciu Samburów i dwóch Wa-himów, a potem co noc ktoś ubywał.

M’Kunje i M'Pua nie próbowali jednak szczęścia po raz drugi z tej prostej przyczyny, że Kali codziennie po zachodzie słońca kazał ich wiązać.

Jednakże kraj stawał się coraz bardziej suchy, a słońce wypalało niemiłosiernie dżunglę. Nie było widać nawet akacyj. Stada antylop pojawiały się ciągle, lecz mniej liczne. Osioł i konie znajdowały jeszcze dość pożywienia, gdyż pod wysoką wyschłą trawą ukrywała się w wielu miejscach niższa, bardziej zielona i mniej zeschnięta. Ale King, lubo nie przebierał — schudł. Gdy trafił na akację, łamał ją głową i objadał starannie liście i strąki nawet zeszłoroczne. Karawana trafiała wprawdzie dotychczas codziennie na wodę, ale często na złą, którą trzeba było filtrować, lub na słoną, niezdatną wcale do picia. Następnie zdarzało się kilkakrotnie, że wysłani naprzód przez Stasia ludzie wracali pod wodzą Kalego nie znalazłszy ani kałuży, ani strumienia ukrytego w rozpadlinie ziemnej, i Kali ze strapioną miną oświadczał: „Madi apana” (nie ma wody).

Staś zrozumiał, że ta ostatnia wielka podróż wcale nie będzie łatwiejsza od poprzednich, i począł się niepokoić o Nel, gdyż i w niej zaszły zmiany. Twarzyczka jej, zamiast opalać się na słońcu i wietrze, czyniła się z każdym dniem bledsza, a oczy traciły zwykły blask. Na suchej równinie, wolnej od komarów, nie groziła wprawdzie febra, ale widoczne było, że straszliwe upały wyniszczają siły dziewczynki. Chłopiec z politowaniem i z obawą patrzał teraz na jej małe rączki, które stały się tak białe jak papier, i gorzko wyrzucał sobie, że straciwszy zbyt wiele czasu na przygotowania i na ćwiczenia Murzynów w strzelaniu, naraził ją na podróż w porze roku tak znojnej.

Wśród tych obaw upływał dzień za dniem. Słońce wypijało wilgoć i życie z ziemi coraz chciwiej i niemiłosierniej. Trawy pokurczyły się i zeschły do tego stopnia, że kruszyły się pod nogami antylop i że przebiegające stada, lubo nieliczne, wznosiły tumany kurzawy. Jednakże podróżnicy trafili raz jeszcze na rzeczkę, którą rozpoznali z dali po długich szeregach drzew rosnących nad jej brzegami. Murzyni popędzili ku drzewom na wyścigi i dopadłszy do brzegu położyli się na nim mostem, zanurzając głowy i pijąc tak chciwie, że przestali dopiero wówczas, gdy krokodyl chwycił jednego z nich za rękę. Inni rzucili się na ratunek towarzysza i w jednej chwili wyciągnęli z wody wstrętnego jaszczura, który jednak nie chciał puścić ręki człowieka, choć otwierano mu paszczę za pomocą dzid i nożów. Sprawę skończył dopiero King, który postawiwszy na nim nogę rozgniótł go tak łatwo, jak gdyby to był zmurszały grzyb.

Gdy ludzie ugasili wreszcie pragnienie, Staś rozkazał uczynić na płytkiej wodzie okrągłą zagrodę z wysokich bambusów z jednym tylko wejściem od brzegu, aby Nel mogła z zupełnym bezpieczeństwem się wykąpać. A i to jeszcze postawił u wejścia Kinga. Kąpiel odświeżyła ogromnie dziewczynkę, a wypoczynek wrócił jej nieco sił.

Ku wielkiej radości całej karawany i Nel — bwana kubwa postanowił zostać przez dwa dni przy tej wodzie. Na wieść o tym ludzie wpadli w doskonały humor i natychmiast zapomnieli o przebytych trudach. Po przespaniu się i posiłku niektórzy Murzyni poczęli włóczyć się pomiędzy drzewami nad rzeką upatrując palm rodzących dzikie daktyle i tak zwanych łez Hioba, z których robią się naszyjniki. Kilku z nich wróciło do obozu przed zachodem słońca niosąc jakieś kwadratowe białe przedmioty, w których Staś rozpoznał swoje własne latawce.

Jeden z tych latawców nosił numer 7, co było dowodem, że został puszczony jeszcze z Góry Lindego, gdyż dzieci puściły ich z tamtego miejsca kilkadziesiąt. Stasia nadzwyczaj ucieszył ten widok i dodał mu otuchy.

— Nie spodziewałem się — mówił do Nel — by latawce mogły przelecieć taką odległość. Byłem pewny, że zostaną na szczytach Karamojo, i puszczałem je tylko na wszelki przypadek. Ale teraz widzę, że wiatr może je ponieść, dokąd chce, i mam nadzieję, że te, które wysłaliśmy z gór otaczających Basaa-Narok i teraz z drogi, zalecą aż do oceanu.

— Zalecą z pewnością — odpowiedziała Nel.

— Daj to Boże! — potwierdził chłopiec myśląc o niebezpieczeństwach i trudach dalszej podróży.

Karawana ruszyła znad rzeczułki trzeciego dnia, zabrawszy do worków skórzanych wielkie zapasy wody. Zanim uczynił się wieczór, weszli znów w okolicę spaloną przez słońce, w której nie rosły nawet akacje, a ziemia w niektórych miejscach tak była łysa jak klepisko. Niekiedy tylko spotykali passiflory o pniach wgłębionych w ziemię, podobnych do potwornych dyń, mających do dwóch łokci średnicy. Z tych olbrzymich kul wyrastały cienkie jak sznurki liany, które pełznąc po ziemi pokrywały ogromne przestrzenie, tworząc tak nieprzebytą gęstwinę, że nawet myszom trudno by się było przez nią przedostać. Ale pomimo pięknej zielonej barwy tych roślin, przypominających europejski ostrokrzew, tyle w nich było kolców, że ani King, ani konie nie mogły w nich znaleźć pożywienia. Szczypał je tylko osioł, ale i ten ostrożnie.

Lecz czasem w ciągu kilku mil angielskich nie widzieli nic prócz szorstkiej, krótkiej trawy i niskich, podobnych do nieśmiertelników roślin, które kruszyły się za dotknięciem. Po pierwszym noclegu przez cały następny dzień z nieba leciał żywy ogień. Powietrze drgało jak na Pustyni Libijskiej. Na niebie nie było ani chmurki. Ziemia była tak zalana światłem, że wszystko wydawało się białe, i żaden głos, nawet brzęczenie owadów, nie przerywało tej śmiertelnej, przesyconej złowrogim blaskiem ciszy.

Ludzie oblewali się potem. Chwilami składali w jedną wielką kupę pakunki z suszonym mięsem i tarcze, by znaleźć pod nimi trochę cienia. Staś dał polecenie, by oszczędzano wody, ale Murzyni są tak jak dzieci, które nie myślą o jutrze. W końcu trzeba było otoczyć strażą tych, którzy nieśli zapasowe worki, i wydzielać wodę każdemu pojedynczo. Kali zajmował się tym bardzo sumiennie, ale zabierało to ogromnie wiele czasu i opóźniało pochód, a zatem i znalezienie jakiegoś nowego wodopoju. Samburowie narzekali przy tym, że więcej napoju dostaje się Wa-himom, a Wa-himowie, że Samburom. Ci ostatni poczęli grozić, że wrócą, ale Staś zapowiedział im, że Faru każe im poucinać głowy, sam zaś polecił wystąpić swym strzelcom zbrojnym w remingtony i rozkazał nie puszczać nikogo.

Drugi nocleg wypadł na gołej równinie. Nie budowano bomy, czyli jak w Sudanie mówią, zeriby, bo nie było z czego. Straż obozową stanowili King i Saba. Była ona dostateczną, ale King, który dostał dziesięć razy mniej wody, niż jej potrzebował, trąbił o nią aż do wschodu słońca, a Saba wywiesiwszy język zwracał oczy na Stasia i Nel z niemą prośbą choćby o jedną kroplę. Dziewczynka chciała, by Staś udzielił mu trochę napoju z gumowej, odziedziczonej po Lindem flaszki, którą nosił przez ramię na sznurku, ale on chował te ostatki dla małej na czarną godzinę, więc odmówił.

Czwartego dnia pod wieczór pozostało już tylko pięć niewielkich worków z wodą, czyli że na każdego z ludzi wypadało niespełna po pół kieliszka. Ponieważ jednak noce bywają, bądź co bądź, chłodniejsze od dni i pragnienie mniej wówczas dokucza niż pod palącymi promieniami słońca, i ponieważ ludzie dostali jeszcze rano po niewielkiej ilości wody, przeto Staś kazał zachować owe worki na dzień jutrzejszy. Murzyni szemrali przeciw temu rozporządzeniu, ale strach przed Stasiem był jeszcze zbyt wielki, więc nie śmieli rzucić się na ten ostatni zapas, zwłaszcza że stanęło przy nich na straży dwóch ludzi zbrojnych w remingtony, którzy mieli się zmieniać co godzinę.

Wa-himowie i Samburu oszukiwali pragnienie wyrywając źdźbła nędznych traw i żując ich korzonki, jednakże nie było w nich prawie nic wilgoci, gdyż nieubłagane słońce wypiło ją nawet z głębi ziemi.

Sen, lubo nie gasił pragnienia, pozwalał przynajmniej o nim zapomnieć, więc gdy nastała noc, znużeni i wyczerpani całodziennym pochodem ludzie popadali jak nieżywi, gdzie który stał, i zasnęli głęboko. Staś zasnął także, ale w duszy za dużo miał trosk i niepokoju, by mógł spać spokojnie i długo. Po kilku godzinach rozbudził się, i począł rozmyślać o tym, co dalej będzie i skąd wziąć wody dla Nel i dla całej karawany, razem z ludźmi i zwierzętami? Położenie było ciężkie, a nawet może i straszne, ale zaradny chłopak nie poddawał się jeszcze rozpaczy. Począł sobie przypominać wszelkie wypadki począwszy od porwania ich z Fajumu aż do tej chwili: więc pierwszą olbrzymią podróż przez Saharę, huragan w pustyni, próby ucieczki, Chartum, Mahdiego, Faszodę, wyrwanie się z rąk Gebhra, następnie dalszą drogę po śmierci Lindego aż do jeziora Bassa-Narok i do tego miejsca, w którym wypadł im nocleg obecnie. „Tyleśmy przeszli, tyleśmy przecierpieli — mówił sobie — tak często zdawało mi się, że już wszystko przepadło i że nie znajdę żadnej rady, a jednak Bóg mi dopomógł i radę zawsze znalazłem. Przecie niepodobna, byśmy po przebyciu takiej drogi i tylu strasznych niebezpieczeństw mieli zginąć w tej ostatniej podróży. Teraz jest jeszcze trochę wody, a ta okolica — to przecie nie Sahara, bo gdyby tak było, to ludzie by o niej wiedzieli.”

Lecz nadzieję podtrzymywało w nim głównie to, że na południowym wschodzie dojrzał był przez lunetę w ciągu dnia jakieś mgliste zarysy jakby gór. Było do nich może setki mil angielskich, może więcej. Ale gdyby udało się do nich dotrzeć, byliby ocaleni, gdyż góry rzadko bywają bezwodne. Ile jednak było potrzeba na to czasu, tego nie umiał obliczyć, albowiem zależało to od wysokości gór. Wyniosłe szczyty widać w tak prezroczym powietrzu jak afrykańskie na niezmierną odległość, więc trzeba było znaleźć wodę przedtem. Inaczej groziła zguba.

„Trzeba” — powtarzał sobie Staś.

Chrapliwy oddech słonia, który wydmuchiwał, jak mógł, z płuc spiekotę, przerywał co chwila chłopcu rozmyślania. Lecz po pewnym czasie wydało mu się, że słyszy jakiś głos podobny do stękania, dochodzący z innej strony obozu, a mianowicie z tej, w której leżały pokryte na noc trawą worki z wodą. Ponieważ jęki powtórzyły się kilkakrotnie, więc wstał chcąc zobaczyć, co się tam dzieje, i poszedł ku kępie odległej o kilkadziesiąt kroków od namiotu. Noc była tak jasna, że z dala już ujrzał dwa ciemne ciała leżące koło siebie i dwie lufy remingtonów błyszczące w świetle księżyca.

„Murzyni zawsze są tacy sami! — pomyślał. — Mieli czuwać nad tą wodą, droższą teraz dla nas nad wszystko w świecie, a pospali się obaj tak jak we własnych chatach. Ach! bambus Kalego będzie miał jutro dobrą robotę.”

To pomyślawszy zbliżył się i trącił nogą jednego ze strażników, lecz natychmiast cofnął się z przerażeniem.

Oto pozornie śpiący Murzyn leżał na wznak z nożem wbitym po rękojeść w gardło, a obok drugi, z szyją również tak strasznie przeciętą, że głowa była prawie oddzielona od tułowia.

Dwa worki z wodą znikły, trzy inne leżały wśród porozrzucanej trawy rozcięte i zaklęsłe.

Staś poczuł, że włosy stają mu dębem.



ROZDZIAŁ XLV

Na krzyk jego przybiegł pierwszy Kali, za nim dwaj strzelcy, którzy mieli poprzednią straż zluzować, a w chwilę później wszyscy Wa-himowie i Samburu zgromadzili się wrzeszcząc i wyjąc na miejscu zbrodni. Uczyniło się zamieszanie, pełne okrzyków i trwogi. Ludziom chodziło nie tyle o zabitych i o zabójstwo, ile o te ostatki wody, która już wsiąkła w spieczony grunt dżungli. Niektórzy Murzyni rzucali się na ziemię i wyrywając palcami grudki wysysali z niej resztki wilgoci. Inni krzyczeli, że pomordowały strażników i porozcinały worki złe duchy. Ale Staś i Kali wiedzieli, co o tym myśleć. Oto M'Kunjego i M'Puy brakło wśród tych wyjących nad kępą trawy ludzi. W tym, co się stało, było coś więcej niż zabójstwo dwóch strażników i kradzież wody. Porozcinane pozostałe worki świadczyły, że był to czyn zemsty i zarazem wyrok śmierci na całą karawanę. Kapłani złego Mzimu pomścili się nad dobrym. Czarownicy zemścili się na młodym królu, który odkrył ich oszustwa i nie byłby pozwolił im wyzyskiwać dłużej ciemnych Wa-himów. Nad całą karawaną roztoczyła teraz skrzydła śmierć jak jastrząb nad stadem gołębi.

Kali przypomniał sobie poniewczasie, że mając myśl zatroskaną i zajętą czym innym zapomniał kazać związać czarowników, jak to od czasu ich ucieczki przykazywał czynić co wieczór. Widoczne też było, że dwaj strzelcy strażujący przy wodzie przez wrodzoną Murzynom niedbałość pokładli się i zasnęli. To ułatwiło łotrom robotę i pozwoliło im zbiec bezkarnie.

Zanim zamieszanie uspokoiło się cokolwiek i ludzie ochłonęli z przerażenia, upłynęło sporo czasu, jednakże zbrodniarze nie musieli być daleko, gdyż ziemia pod rozciętymi workami była wilgotna i krew, która wypłynęła z obu pomordowanych, nie stężała jeszcze zupełnie. Staś wydał rozkaz ścigania zbiegów nie tylko dlatego, by ich ukarać, ale i dlatego, by odzyskać dwa ostatnie worki wody. Kali dosiadłszy konia i wziąwszy z sobą kilkunastu strzelców ruszył w pogoń. Stasiowi, który w pierwszej chwili chciał wziąć w niej udział, przyszło na myśl, że nie można zostawiać Nel samej wobec rozdrażnienia i wzburzenia Murzynów, więc został. Polecił tylko Kalemu zabrać ze sobą Sabę.

Sam został, albowiem obawiał się wprost buntu — szczególniej ze strony Samburów. Ale w tym się pomylił. Murzyni w ogóle wybuchają łatwo i czasem z błahych powodów, ale gdy przyciśnie ich wielka niedola, a zwłaszcza gdy zacięży nad nimi nieubłagana ręka śmierci, poddają się jej biernie, nie tylko ci, których islam nauczył, że walka z przeznaczeniem jest próżna, ale wszyscy. Wówczas ni trwoga, ni męczarnia chwil ostatnich nie mogą rozbudzić ich z odrętwienia. Tak stało się i teraz. Wa-himowie zarówno jak Samburowie, gdy pierwsze wzburzenie przeszło i gdy, myśl, że muszą umrzeć, utwierdziła się ostatecznie w ich umysłach, pokładli się cicho na ziemię, by czekać na śmierć, wobec czego należało się obawiać nie buntu, ale raczej tego, czy jutro zechcą wstać i ruszyć w dalszą drogę. Stasia, gdy to spostrzegł, ogarnęła ogromna litość nad nimi.

Kali wrócił jeszcze przede dniem i natychmiast złożył przed Stasiem dwa poszarpane worki, w których nie zostało ani kropli wody.

— Panie wielki — rzekł — Madi apana!

Staś obtarł ręką spotniałe czoło, po czym zapytał:

— A M'Kunje i M'Pua?

— M'Kunje i M'Pua umrzeć — odpowiedział Kali.

— Kazałeś ich zabić?

— Ich zabić lew albo wobo.

I począł opowiadać, co zaszło. Trupy dwóch zbrodniarzy znaleźli dość daleko od obozu, na miejscu, gdzie spotkała ich śmierć. Obaj leżeli przy sobie, obaj mieli czaszki pogruchotane z tyłu, poszarpane łopatki i objedzone grzbiety. Kali przypuszczał, że gdy wobo lub lew ukazał się im przy świetle księżyca, padli przed nim na twarz i poczęli go błagać, by im darował życie. Ale straszny zwierz zabił obu i następnie zaspokoiwszy pierwszy głód poczuł wodę i poszarpał worki.

— Bóg ich pokarał — rzekł Staś — i Wa-himowie przekonają się, że złe Mzimu nie potrafi nikogo wyratować.

A Kali powtórzył:

— Bóg ich pokarać, ale my nie mamy wody.

— Daleko, przed nami, widziałem na wschodzie góry. Tam musi być woda.

— Kali widzieć je także, ale do nich mnóstwo, mnóstwo dni…

Nastała chwila milczenia.

— Panie — ozwał się Kali — niech dobre Mzimu… niech bibi poprosi Wielkiego Ducha o deszcz albo o rzekę.

Staś nie odpowiedział nic i odszedł. Przed namiotem zobaczył białą figurkę Nel; krzyki i wycia Murzynów rozbudziły ją już od dawna.

— Co się stało, Stasiu? — zapytała podbiegając ku niemu.

A on położył jej rękę na główce i rzekł poważnie:

— Nel, módl się do Boga o wodę, gdyż inaczej zginiemy wszyscy.

Więc dziewczynka podniosła swą bladą twarzyczkę ku górze i utkwiwszy oczy w srebrnej tarczy księżyca, poczęła błagać o ratunek Tego, który na niebie porusza kręgi gwiazd, a na ziemi stosuje wiatr do wełny jagnięcia.

Po bezsennej, hałaśliwej i niespokojnej nocy słońce wytoczyło się na widnokrąg tak nagle, jak zawsze wytacza się pod zwrotnikami, i uczynił się dzień świetlisty. Na trawach nie było ani kropli rosy, na niebie żadnej chmurki. Staś kazał strzelcom zebrać ludzi i miał do nich krótką przemowę. Oświadczył im że wracać do rzeki już niepodobna, albowiem wiedzą przecie dobrze, że dzieli ich od niej pięć dni i nocy drogi. Ale za to nikt nie wie, czy wody nie ma w przeciwnej stronie. Może nawet niedaleko znajdzie się jakie źródło, jaka rzeczka albo kałuża. Nie widać wprawdzie drzew, ale bywa tak często, że na otwartych równinach, gdzie wichry porywają nasiona, drzewa nie rosną i przy wodzie. Wczoraj widzieli kilka wielkich antylop i kilka strusi uciekających na wschód, co jest znakiem, że tam musi być jakiś wodopój, a wobec tego, kto nie jest głupcem i kto ma w piersi serce nie zająca, ale lwa lub bawołu, ten będzie wolał iść naprzód, choćby w pragnieniu i męce, niż leżeć i czekać tu na sępy albo hieny.

I tak mówiąc ukazał ręką na sępy, których kilka zataczało już złowrogie koła nad karawaną. Po tych słowach Wa-himowie, którym Kali kazał wstać, podnieśli się prawie wszyscy, albowiem przyzwyczajeni do straszliwej władzy królewskiej, nie śmieli się jej oprzeć. Ale wielu z Samburów, wobec tego, że król ich, Faru, pozostał nad jeziorem, nie chciało się już podnieść i ci mówili między sobą: „Po cóż mamy iść naprzeciwko śmierci, kiedy ona sama do nas przyjdzie?” W ten sposób karawana ruszyła naprzód, zmniejszona prawie do połowy, i wyruszyła od razu w męce. Ludzie od dwudziestu czterech godzin nie mieli w ustach ani kropli wody, ani żadnego innego płynu. Nawet w chłodniejszych klimatach byłoby to przy pracy cierpieniem nie do zniesienia, a cóż dopiero w tym rozpalonym piecu afrykańskim, w którym ci nawet, którzy piją obficie, wypacają tak prędko wodę, że mogą ją niemal w tej samej chwili ścierać rękoma ze skóry. Było też do przewidzenia, że wielu ludzi padnie w drodze z wyczerpania i od uderzeń słonecznych. Staś chronił Nel, jak mógł, od słońca i nie pozwalał jej wychylić się ani na chwilę spod palankinu, którego daszek pokrył sztuką białego perkalu, aby go uczynić podwójnym. Na tych ostatkach wody, którą miał jeszcze w gumowej flaszce, zgotował jej mocnej herbaty i podał jej ostudzoną, bez cukru, albowiem słodycze zwiększają pragnienie. Dziewczynka nalegała na niego ze łzami, by napił się także, więc przyłożył flaszkę do ust, w której pozostało zaledwie kilka naparstków wody i poruszając gardłem udawał, że ją pije. W chwili gdy poczuł na wargach wilgoć, zdawało mu się, że w piersiach i w żołądku ma płomień i jeśli tego płomienia nie ugasi, to padnie trupem. Przed oczyma zaczęły mu latać czerwone plamy, a w szczękach doznał przeraźliwego bólu, jakby mu kto wbijał w nie tysiące szpilek. Ręka drżała mu tak, że o mało nie rozlał tych ostatnich kilku kropel. Jednakże tylko dwie lub trzy schwytał na ustach językiem; resztę zachował dla Nel.

Upłynął znów dzień męki i trudów, po którym, na szczęście, noc przyszła chłodniejsza. Lecz następnego rana żar uczynił się na świecie okropny. Nie było ani tchnienia wiatru. Słońce jak zły duch niszczyło żywym ogniem zeschłą ziemię. Krańce widnokręgu pobielały. Jak okiem sięgnąć nie było widać nawet euforbii. Nic — tylko spalona, pusta równina, pokryta kępami sczerniałej trawy i wrzosów. Kiedy niekiedy rozlegały się w niezmiernej odległości lekkie grzmoty, ale wobec pogodnego nieba nie zwiastowały one burzy, jeno suszę.

O południu, gdy upał czyni się największy, trzeba się było zatrzymać. Karawana rozłożyła się w głuchym milczeniu. Pokazało się, że padł jeden koń i kilkunastu pagazich zostało w drodze. W czasie wypoczynku nikt nie pomyślał o jedzeniu. Ludzie mieli zapadłe oczy i popękane wargi, a na nich zeschnięte grudki krwi. Nel dyszała jak ptak, więc Staś oddał jej gumową flaszkę i krzyknąwszy: „Piłem, piłem!” — uciekł w drugą stronę obozu, obawiał się bowiem, że jeśli zostanie, to odbierze jej tę wodę lub zażąda, by się z nim podzieliła. I to był może najbardziej bohaterski jego uczynek w ciągu podróży. Sam począł się męczyć jednak okropnie. Przed oczyma latały mu ciągle czerwone płaty. Czuł ściskanie w szczękach tak silne, że i otwierał, i zamykał je z trudnością. Gardło miał suche, piekące; nic śliny w ustach; język jakby drewniany. A przecie dla niego i dla karawany był to dopiero początek męczarni.

Grzmoty zapowiadające suszę odzywały się ustawicznie na krańcach widnokręgu. Około godziny trzeciej, gdy słońce przechyla się na zachodnią stronę nieba, Staś podniósł karawanę na nogi i ruszył na jej czele ku wschodowi. Ale szło teraz za nim zaledwie siedemdziesięciu ludzi, a i to co chwila któryś z nich kładł się obok swego pakunku, aby już nie powstać. Upał zmniejszył się o kilka stopni, ale był jeszcze straszny. W nieruchomym powietrzu unosił się jakby czad. Ludzie nie mieli czym oddychać, a nie mniej poczęły cierpieć i zwierzęta. W godzinę po wyruszeniu padł znowu jeden koń. Saba robił bokami i ział; z wywieszonego sczerniałego języka nie spadła mu ani kropla piany. King, przywykły do suchych afrykańskich dżungli, cierpiał mniej widocznie, lecz począł być zły. Jego małe oczki połyskiwały jakimś dziwnym światłem. Stasiowi, a zwłaszcza Nel, która co jakiś czas przemawiała do niego, odpowiadał jeszcze gulgotaniem, ale gdy Kali przeszedł niebacznie koło niego, chrząknął groźnie i machnął tak trąbą, że byłby go zabił, gdyby nie to, że chłopak odskoczył w porę na stronę.

Kali miał oczy zaszłe krwią, żyły na szyi rozdęte i wargi popękane tak jak i inni Murzyni. Koło godziny piątej zbliżył się do Stasia i tępym głosem, który z trudnością wychodził mu z gardła, rzekł:

— Panie wielki, Kali nie móc iść dalej. Niech już tu nadejdzie noc.

A Staś przemógł ból w szczękach i odpowiedział z wysiłkiem:

— Dobrze. Stańmy. Noc przyniesie ulgę.

— Przyniesie śmierć — szepnął młody Murzyn.

Ludzie pozrzucali z głów ładunki, ale ponieważ gorączka w ich zgęstniałej krwi doszła już do najwyższego stopnia, więc tym razem nie pokładli się od razu na ziemię. Serca i tętna w skroniach, w rękach i nogach biły im tak, jakby miały pęknąć za chwilę. Skóra na ciałach zsychając się i kurcząc poczęła ich swędzić; w kościach odczuwali jakiś niesłychany niepokój, a we wnętrznościach i gardzielach ogień. Niektórzy chodzili niespokojnie między pakunkami, innych było widać dalej w czerwonych promieniach zachodzącego słońca, jak kręcili się jeden za drugim wśród suchych kęp jakby czegoś poszukując — i trwało to dopóty, dopóki siły ich nie wyczerpały się zupełnie. Wówczas padali kolejno na ziemię, ale leżeli w drgawkach. Kali siadł w kucki przy Stasiu i Nel łowiąc otwartymi ustami powietrze i jął powtarzać błagalnie między jednym oddechem a drugim:

— Bwana kubwa, wody!

Staś patrzał na niego szklanym wzrokiem i milczał.

— Bwana kubwa, wody! — a po chwili: — Kali umierać…

Wtedy Mea, która z niewiadomych przyczyn najłatwiej znosiła pragnienie i najmniej cierpiała ze wszystkich, zbliżyła się, siadła koło niego i objąwszy ramieniem jego szyję ozwała się cichym, melodyjnym głosem:

— Mea chce umrzeć razem z Kalim.

Nastało długie milczenie.





Tymczasem słońce zaszło i noc pokryła okolicę. Niebo uczyniło się granatowe. W południowej jego stronie rozbłysnął krzyż. Nad równiną zamigotały roje gwiazd. Księżyc wydostał się spod ziemi i jął nasycać światłem ciemności, a na zachodzie rozciągnęła się nikłą i bladą zorzą jasność zodiakalna. Powietrze zmieniło się w jedną wielką świetlistą topiel. Coraz silniejszy blask zalewał okolicę. Palankin, o którym zapomniano, na grzbiecie Kinga i namioty błyszczały tak jak błyszczą w jasne noce domy wybielone wapnem! Świat zapadał w ciszę; ziemię ogarniał sen.

A wobec tej ciszy i tego spokoju natury ludzie w obozie wili się z boleści i czekali na śmierć. Na srebrzystym tle mroku rysowała się twardo olbrzymia, czarna postać słonia. Promienie księżyca rozświecały prócz namiotów białe ubrania Stasia i Nel, a wśród kęp wrzosów — ciemne, pokurczone ciała Murzynów i porozrzucane tu i ówdzie kupy pakunków. Przed dziećmi siedział oparty na przednich łapach Saba i podniósłszy głowę ku tarczy księżyca wył posępnie.

W duszy Stasia kołatały się tylko resztki myśli, zmienionych w jedno głuche, rozpaczliwe poczucie, że tym razem nie ma już żadnej rady, że te wszystkie niezmierne trudy i wysiłki, te cierpienia, te czyny woli i odwagi, których dokonał w czasie strasznych podróży od Medinet do Chartumu, od Chartumu do Faszody i od Faszody aż do nieznanego jeziora, nie przydały się na nic i że przychodzi nieubłagany kres walki i życia. I wydało mu się to tym straszniejsze, że ów kres przychodził właśnie w czasie ostatniej drogi, na której końcu leżał ocean. Ach, nie doprowadzi już małej Nel do brzegu, nie odwiezie jej statkiem do Port-Saidu, nie odda jej panu Rawlisonowi, sam nie padnie w ramiona ojca i nie usłyszy z jego ust, że postępował jak dzielny chłopak i jak prawy Polak! Koniec, koniec! Za kilka dni słońce oświeci tylko martwe ciała, a potem wysuszy je na podobieństwo tych mumii, które w Egipcie śpią odwiecznym snem po muzeach.

Z męczarni i gorączki poczęło mu się mieszać w głowie. Nadlatywały nań przedśmiertne widzenia i złudy słuchu. Słyszał wyraźnie głosy Sudańczyków i Beduinów, krzyczące „Yalla, yalla!” na rozpędzone wielbłądy. Widział Idrysa i Gebhra. Mahdi uśmiechał się do niego swymi grubymi wargami, pytając: „Czy chcesz napić się ze źródła prawdy?…” Potem lew spoglądał na niego ze skały; potem Linde dawał mu słoik chininy i mówił: „Śpiesz się, śpiesz, bo mała umrze!” A w końcu widział już tylko bladą, bardzo kochaną twarzyczkę i dwie małe ręce, które wyciągały się ku niemu.

Nagle drgnął i przytomność wróciła mu na chwilę, albowiem tuż przy uchu zaszemrał mu cichy, podobny do jęku szept Nel:

— Stasiu… wody!

I ona, tak jak poprzednio Kali, od niego tylko wyglądała ratunku.

Ale ponieważ przed dwunastu godzinami oddał jej ostatnie krople, więc teraz zerwał się i zawołał głosem, w którym drgał wybuch bólu, rozpaczy i rozżalenia:

— O Nel! jam udawał tylko, że piję! ja od trzech dni nie miałem nic w ustach!

I chwyciwszy się rękoma za głowę uciekł, by nie patrzeć na jej mękę. Biegł na oślep między kępami trawy i wrzosów dopóty, dopóki siły nie opuściły go zupełnie i dopóki nie upadł na jedną z kęp. Był bez broni. Lampart, lew lub nawet wielka hiena znalazłyby w nim łatwy obłów. Ale przybiegł Saba, który obwąchawszy go począł znów wyć, jakby wzywając teraz dla niego pomocy.

Nikt jednak nie spieszył z pomocą. Tylko z góry spoglądał na niego spokojny, obojętny księżyc. Długi czas chłopak leżał jak martwy. Otrzeźwił go dopiero chłodniejszy powiew wiatru, który niespodzianie powiał, ze wschodu. Staś siadł i po chwili usiłował powstać, by wrócić do Nel.

Chłodniejszy wiatr wionął po raz drugi. Saba przestał wyć i zwróciwszy się ku wschodowi począł łopotać nozdrzami. Nagle szczeknął raz i drugi krótkim, urywanym basem i puścił się przed siebie. Przez jakiś czas nie było go słychać, ale wkrótce ozwało się znów w oddali jego szczekanie. Staś wstał i chwiejąc się na zdrętwiałych nogach począł patrzeć za nim. Długie podróże, długi pobyt w dżungli, konieczność trzymania w ciągłym napięciu wszystkich zmysłów i ciągłe niebezpieczeństwa nauczyły chłopaka zwracać czujną uwagę na wszystko, co się koło niego dzieje, więc mimo męczarni, którą w tej chwili odczuwał, mimo na wpół przytomnego umysłu, przez instynkt i przyzwyczajenie począł baczyć na zachowanie się psa. A Saba po upływie pewnego czasu zjawił się znowu przy nim, ale jakiś dziwnie poruszony i niespokojny. Kilkakrotnie podniósł na Stasia oczy, obiegł go wkoło, znów zapuścił się, wietrząc i poszczekując, we wrzosowisko, znów wrócił, a wreszcie chwyciwszy chłopca za ubranie jął go ciągnąć w stronę przeciwną od obozu.

Staś oprzytomniał zupełnie.

„Co to jest? — myślał. — Albo pies z pragnienia dostał pomieszania zmysłów, albo poczuł wodę. Ale nie!… Gdyby woda była blisko, byłby poleciał pić i miałby mokrą paszczę. Jeśli jest daleko, nie byłby jej zwietrzył… woda nie ma zapachu… Do antylopy by mnie nie ciągnął, bo nie chciał jeść wieczorem. Do drapieżników także nie… Więc co?”

I nagle serce poczęło mu bić w piersiach jeszcze mocniej.

„Więc może wiatr przyniósł mu zapach ludzi… może… w dali jest jakaś wieś murzyńska?… może, który z latawców doleciał aż do… O, Chryste miłosierny! o, Chryste!…”

I pod wpływem błysku nadziei odzyskał siły i począł biec do obozu mimo oporu psa, który ustawicznie zabiegał mu drogę.

W obozie zabieliła mu się postać Nel i doszedł go jej słaby głos, po chwili potknął się o leżącego na ziemi Kalego, ale nie zważał na nic. Dobiegłszy do pakunku, w którym były race, rozerwał go, wydobył jedną z nich, drżącymi rękami przywiązał ją do bambusu, który wbił w rozpadlinę ziemi, skrzesał ogień i zapalił zwieszający się u spodu rurki sznurek.

Po chwili czerwony wąż wyleciał z sykiem i zgrzytem w górę. Staś chwycił obu rękoma za bambus, by nie upaść, i wbił oczy w dal. Tętna w rękach i skroniach waliły mu młotem; usta poruszały się żarliwą modlitwą. Ostatnie tchnienie, a w nim duszę całą wysyłał ku Bogu.

Upłynęła jedna minuta, druga, trzecia, czwarta. Nic i nic! Ręce chłopca opadły, głowa pochyliła się ku ziemi i niezmierny żal zalał mu umęczone piersi.

— Na próżno! na próżno! — szepnął. — Pójdę, siądę przy Nel i umrzemy razem.





A wtem daleko, daleko, na srebrnym tle księżycowej nocy, ognista wstęga wzbiła się nagle ku górze i rozsypała się w złote gwiazdy, które spadały z wolna jak wielkie łzy na ziemię.

— Ratunek!!! — krzyknął Staś.

I stało się, że ci półmartwi przed chwilą ludzie biegli teraz na wyścigi przeskakując przez kępy wrzosów i traw. Po pierwszej racy ukazała się druga i trzecia. Potem powiew przyniósł odgłos jakby stukania, w którym łatwo było odgadnąć dalekie strzały. Staś kazał dawać ognia ze wszystkich remingtonów i odtąd rozmowa karabinów nie przerywała się wcale i stawała się coraz wyraźniejsza. Chłopiec siedząc na koniu, który odzyskał także jakby cudem siły, i trzymając przed sobą Nel pędził przez równinę ku zbawczym odgłosom. Obok biegł Saba, a za nimi dudnił olbrzymi King.

Dwa obozy dzieliła przestrzeń kilku kilometrów, ale ponieważ z obu stron podążano ku sobie jednocześnie, więc cała droga nie trwała długo. Wkrótce strzały karabinowe było już nie tylko słychać, lecz i widać. Jeszcze jedna raca wyleciała w powietrze, nie dalej jak o kilkaset kroków. Potem rozbłysły liczne światła. Lekka wyniosłość gruntu zakryła je na chwilę, lecz gdy Staś ją minął, znalazł się prawie tuż przed szeregiem Murzynów trzymających w ręku pozapalane pochodnie.

Na czele szeregu szli dwaj Europejczycy w angielskich hełmach i z karabinami w ręku.

Staś od jednego rzutu oka rozpoznał w nich kapitana Glena i doktora Clarego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Henryk Sienkiewicz - Krzyżacy - rozdziały 81-84

Henryk Sienkiewicz Krzyżacy Rozdział osiemdziesiąty pierwszy I wojna wybuchła wreszcie, nieobfita z początku w bitwy, ale w pierwszyc...